Warto zakochać się w Bogu...
Uciekałem Mu przez noce i przez dnie
Uciekałem Mu przez łuki lat
Uciekałem Mu przez labirynty własnych myśli
Lęk nie umiał uciekać
Tak jak miłość umiała ścigać."
F. Thompson
Historia mego powołania zakonnego jest historią moich ucieczek i tajemnicą miłości Boga do mnie. Bóg w swojej miłości do człowieka potrafi go ścigać i nie zraża się jego upadkami. Bóg jest wytrwały i wierny w poszukiwaniu, pociąga człowieka do siebie, a nawet uwodzi. Tak było w moim przypadku.
Wszystko działo się bardzo normalnie. Żyłam jak inni moi rówieśnicy, miałam dużo znajomych i przyjaciół, wspólnie spędzałam z nimi czas, chętnie korzystałam ze wszystkiego, co proponował świat. Nie pozostawałam jednak obojętną na sprawy dotyczące wiary i sensu życia człowieka. Próbowałam swoje życie wiązać z Bogiem. Głęboko w sercu wiedziałam, że nie jestem panem swego życia, że Ktoś czuwa nad moim losem i już jako nastolatka prosiłam w swych okrojonych wówczas modlitwach o dar bojaźni Bożej, o wrażliwość na obecność Boga.
Nigdy nie myślałam o tym, by zostać siostrą zakonną, chciałam założyć szczęśliwą, kochającą się rodzinę i w jakiejś mierze dążyłam do tego. Gdy sporadycznie myśl o wstąpieniu do zakonu przedostawała się głębiej do mego serca, natychmiast ją odrzucałam i zagłuszałam. Kiedy w końcu zaczęłam coraz bardziej podejrzewać Boga o Jego zamiary względem mnie, pojawił się strach przechodzący w gniew i bunt. Prosiłam Boga o dar nowych powołań kapłańskich i zakonnych, ale zastrzegałam sobie, by Bóg w tym względzie nie brał czasem mnie pod uwagę.
Długi czas trwałam w dziwnym rozdarciu i smutku, którego starałam się nie ujawniać na zewnątrz. Podejmowałam rozmowy z przyjaciółmi na temat powołania, życia w czystości i służby Bogu, rozmawiałam jednak tak, jakby mnie to w ogóle nie dotyczyło. Nie miałam możliwości spotkać żadnych sióstr, a moje osobiste, stereotypowe wyobrażenia raczej odwodziły mnie niż przybliżały do zakonu. Trwałam więc samotnie w rozdarciu. Zwracałam się do Boga jak dziecko, by w jasny i prosty sposób powiedział mi, co mam czynić. Zauważyłam, że Jego plany wyraźnie odbiegają od moich i przerastają mnie, a poza tym pozostawał On ciągle Bogiem tajemniczym i dość milczącym. Sama próbowałam działać na zwłokę, oddając niby swoje życie w Jego ręce. O miłości Bożej niewiele wówczas wiedziałam. Skupiona byłam bardziej na wymaganiach stawianych przez Boga i Jego sprawiedliwości. Tak ukształtowane było moje myślenie o Nim. Tymczasem Bóg w swej mądrości i dobroci pozwalał mi na dojrzewanie i powolne dorastanie do decyzji. Nie spieszył się. Ciągle jednak trzymał w swoich dłoniach.
Po kilku latach poszukiwania szczęścia na własną rękę, szukania jedynie namiastek miłości, zadowolenia w pieniądzach i w zaspokajaniu swoich zachcianek, zauważyłam w końcu, że to nie jest moim szczęściem, ani pełnią życia, za którą tak tęsknię. Do tej refleksji przyczynił się bardzo ważny epizod z mojego życia. Po zakończeniu pierwszego etapu studiów, po licencjacie, wyjechałam do Stanów Zjednoczonych. Tam zrozumiałam, że przy jednoczesnym zapraszaniu Boga do swego serca i życia, ciągle przed Nim uciekam. Bałam się Woli Bożej, którą gdzieś intuicyjnie wyczuwałam.
I tak w Nowym Jorku, w miejscu gdzie ludzie poszukują dla siebie szczęścia i ja je odkryłam. Jakże inne jednak było to szczęście. Pojechałam tam, aby zarabiać pieniądze, tymczasem usłyszałam gdzieś w kościele „Nie martwcie się o to, co macie jeść i pić" oraz „Nie możecie służyć Bogu i Mamonie". Chciałam zarobić na mieszkanie, zapewnić sobie dalszy byt, a usłyszałam słowa: „Lisy mają nory, ptaki powietrzne gniazda, a Syn Człowieczy nie ma gdzie głowy skłonić". Słowa te nie dawały mi spokoju. Zaczęłam czytać Pismo Święte i szukać odpowiedzi. I mimo odkrycia prawdy, że tylko życie w bliskości i w zjednoczeniu z Bogiem daje szczęście, wcale nie było mi łatwo powiedzieć: „Oto jestem, poślij mnie". Zdarzało się, że w sercu wypowiadałam te słowa, na zewnątrz jednak pojawiały się łzy, dużo łez. W moim wnętrzu toczyła się poważna walka. Nie miałam odwagi, by zrezygnować ze swoich planów, by zostawić bliskich, rodzinę, przyjaciół. Świat bardzo mnie pociągał i szkoda mi było - tak wówczas myślałam - marnować swego życia w klasztorze. Pan Bóg jednak ścigał mnie swoją miłością, walczył o mnie i uwodził w najlepszym stylu. Nie robił niczego na siłę i pozwalał, bym sama dochodziła do odkrywania tajemnicy Jego obecności w moim życiu i Jego miłości.
I w końcu poddałam się. Z drżącym sercem podjęłam ryzyko, by otworzyć się na plan, który ma dla mnie Bóg. Po powrocie do Polski wybrałam się na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. W drodze prosiłam o dar rozeznania do jakiego zakonu mam wstąpić. W czasie pielgrzymki podzieliłam się moimi rozterkami z kolegą, który już wcześniej zamierzał zostać zakonnikiem i - według mnie - znał się bardziej na rozeznawaniu powołania. On zasugerował, abym szukała takiego zgromadzenia, które najbardziej odpowiada mojej duchowości i charyzmatowi. Wtedy jednak nie miałam pojęcia, jaką mam duchowość, a tym bardziej charyzmat... Znów zawierzyłam sprawę Bogu, wierząc, że On najlepiej wie, w jakim zgromadzeniu chce mnie mieć. O ile się jeszcze oczywiście nie rozmyślił...
Bóg jest jednak wierny w swych zamiarach i słowach. Po drodze usłyszałam - pewnie nie przypadkiem - o siostrach urszulankach Serca Jezusa Konającego. Ucieszyłam się, że mówiono o nich, że są to radosne siostry, a ich Założycielka św. Urszula Ledóchowska jest zwana Apostołką uśmiechu. Ze wstydem przyznałam w sercu, że w ogóle nie znam świętych, ale ta postać przez fakt radości i uśmiechu zaczęła mi się podobać. I znów, nie przypadkowo chyba, gdy pielgrzymka weszła do bram miasta, idąc ulicą 3 Maja w Częstochowie, wspomniany już kolega entuzjastycznie pokazał mi budynek, na którym widniał napis: URSZULANKI UNII RZYMSKIEJ. Radośnie oznajmił, że nie muszę już szukać zakonu. Serce zaczęło mi wówczas bić jak dzwon. Zalęknione wnętrze krzyczało, że nie jestem jeszcze na to gotowa. Mimo oporu i lęku powiedziałam na przekór sobie: „Teraz albo nigdy". Po zakończeniu pielgrzymki znalazłam się na furcie zakonnej. Tam rozmawiałam z siostrą, której ubiór w żaden sposób nie pasował mi do przedstawionego wcześniej opisu. Nieśmiało zapytałam, czemu siostra ma czarny habit skoro powinna mieć szary? Siostra z serdecznością i nieukrywanym śmiechem odpowiedziała, że siostry, o których słyszałam to inna gałąź urszulanek. Mnie jednak już to nie interesowało. Pomyślałam, że skoro odważyłam się przestąpić ten właśnie próg, co było dla mnie nie lada wyzwaniem, to tu zostaję. I tak się stało. W taki oto sposób, trochę jakby przez pomyłkę zostałam urszulanką Unii Rzymskiej.
Za progiem klasztornym, w klauzurze ku mojemu zaskoczeniu znalazłam wielki pokój w sercu i radość. Nie tę pozorną i chwilową, ale prawdziwą. Doświadczyłam normalności, życzliwości i piękna życia sióstr. Dziwiłam się sama sobie, że w końcu, w klasztorze, poczułam się wolna i co najważniejsze - bardzo umiłowana.
Dziś jestem niezmiernie wdzięczna Bogu za ten wielki i niepojęty dar, jaki od Niego otrzymałam. Ciągle jeszcze nie mogę wyjść ze zdumienia, że Bóg - Stwórca nieba i ziemi, Pan wszelkiego stworzenia upatrzył sobie właśnie mnie, że znalazł gdzieś w małej mazurskiej miejscowości i że chce się mną posługiwać. Jestem wdzięczna Bogu, że pozwalał mi dorastać do decyzji, że umiał wykorzystać nawet moje ucieczki, abym w końcu zobaczyła, że tu chodziło o MIŁOŚĆ. Dziś wiem i doświadczam tego na co dzień, że „Wola Boża nie jest zagadką, ale miłością", i że nie jest czymś unieszczęśliwiającym, lecz że jest samym szczęściem. Dziś nie mogę się nadziwić miłości Bożej nie tylko do mnie samej, ale do każdego człowieka.
Dnia 9 września 2006 złożyłam śluby wieczyste, składając ślub czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Motto, jakie widniało na pamiątkowym obrazku z tej uroczystości, to słowa z Księgi Pieśni nad Pieśniami: „Mój Miły jest mój, a ja Miłego mego. (...) wsparta na Oblubieńcu swoim". Słowa te są moim ulubionym aktem strzelistym zanoszonym do Boga w dniach radości i cierpienia. Gdyby zapytano mnie o wątpliwości co do obranej drogi, odpowiedziałabym - niestety nie miałam. Dlaczego niestety? Czasem łatwiej by mi było, w obliczu trudności i cierpienia powiedzieć - chyba pomyliłam drogę. Niestety ja doświadczam czegoś innego. Głęboko w sercu mam przeświadczenie, że im droga staje się węższa, a brama ciaśniejsza, to właśnie jest droga, którą Bóg chce bym szła, ciągle „wsparta na Nim".
Gdy rozmawiam z młodymi o powołaniu, nie mówię im, by wybierali kapłaństwo, życie zakonne, czy małżeństwo. Mówię raczej, by nie bali się pełnić Woli Bożej, bo Bóg ma dla każdego z nas naprawdę najpiękniejszy plan na życie. Tylko w przyjaźni z Nim można wygrać swoje życie. I nawet jeśli na początku plan Boży będzie się wydawał nie do przyjęcia i zbyt wymagający, to warto otworzyć furtkę swego serca i zawierzyć Bogu.
Bóg powołuje tego, kogo chce. Dziś wiem, że warto odpowiedzieć miłością na Bożą miłość i warto się w Bogu zakochać!
s. Jana Krogul OSU
Niedziela Gaudete, trzecia niedziela Adwentu, przypomina nam, że radość jest nieodłącznym elementem życia chrześcijańskiego. To wyjątkowy moment w liturgii Adwentu, który wyłania się jako przedsmak nadchodzącej pełni radości – Bożego Narodzenia. Wyraz „Gaudete” pochodzi z łacińskiego wezwania: „Gaudete in Domino semper” – „Radujcie się zawsze w Panu” (Flp 4,4). Radość, o której mówi Biblia, to coś więcej niż chwilowe zadowolenie. Jest głęboko zakorzeniona w Bożej obecności i Jego obietnicach. Warto przyjrzeć się biblijnym i historycznym znaczeniom tej cnoty oraz zastanowić się, jak możemy ją przeżywać w codziennym życiu.
Nie traćcie ducha.
św. Aniela Merici